Armenię odwiedziłem w grudniu 2019 roku, była po Gruzji drugim krajem, który chciałem zobaczyć w czasie podróży, właśnie po tych dwóch krajach. Myślałem wtedy, że Gruzja jest biednym krajem, ale myliłem się… Armenia jest znacznie biedniejsza.

Dlaczego Armenia?

Wybór padł na Armenię, właśnie dlatego, ze wraz z moim znajomym odwiedzamy byłe republiki ZSRR (w mojej karierze jest to 3 republika, po Ukrainie i Gruzji), nie sposób więc było więc pominąć ten kraj przy okazji wizyty w Gruzji. Wyjazd był niezwykłą przygodą, połączoną z szokiem, gdyż miałem okazję poznać lokalną społeczność. O Gruzji napiszę innym razem, jednak teraz mając chwilę czasu chciałem napisać coś właśnie o Tym kraju jakim jest Armenia, tym co tam zobaczyłem, i co na mnie wywarło ogromne wrażenie. Mam nadzieję, że ta wirtualna podróż będzie również dla Ciebie czytelniku czymś ciekawym i wartym przeczytania.

Nie będę pisał o historii Armenii, gdyż w internecie jest wiele ciekawych artykułów, które wyczerpują temat, ja chcę z Wami podzielić się emocjami, tym co czułem, tym co widziałem. Podróż była ekonomiczna, niestety z pewnymi problemami, o których napiszę dalej, jednak była  wyjątkowym przeżyciem, i obrazami, które zostały w mojej głowie na zawsze.

Przyjazd do Erywania

Wyjazd do Armenii zaplanowaliśmy z Tbilisi, stolicy Gruzji nocnym pociągiem Tibilisi-Erywań, wyjeżdża on o 20:20, dojazd o 7:00. Długo, mimo, że odległość, którą pokonuje pociąg to jakieś 300km. Pociąg wewnątrz podobny do tego, znanego również z Ukrainy, żeby było taniej wzięliśmy 3 klasę, zwaną platzkart, za którą zapłaciliśmy kilkadziesiąt złotych. Warto poznać język rosyjski, choć trochę, gdyż system zamówień jest przetłumaczony na angielski w połowie. Również obsługa pociągu mówi w języku rosyjskim. Ma to swoje uroki 🙂

Kontrola graniczna, raczej przebiegła sprawnie, bez problemów, natomiast pierwsza rzecz, jaka rzuciła się w oczy po wjeździe do Armenii, to ciemność na zewnatrz, tak jakby po przekroczeniu granicy, przy linii kolejowej, aż do Erywania, nie było żadnej miejscowości, gdzie chociaż paliłoby się światło.

Pociąg relacji Tiblilisi – Erywań, na stacji w Erywaniu
Metro w Erywaniu

Następnie udaliśmy się do Hotelu, podjeżdżając do centrum metrem. To – po wizycie na Ukrainie, można stwierdzić, że jest znacznie nowoczesniejsze.

 

Zwiedzanie centrum

Pierwszy dzień, to zwiedzanie centrum miasta, które było niedaleko naszego hotelu. Wrażenia? Zadbane centrum miasta i wszechobecny monumentalizm, który zawsze robi na mnie ogromne wrażenie, gdyż architektura po byłym ZSRR właśnie taka jest. I nie ma co się dziwić. Założenia partii były takie, że architektura miała odzwierciedlać siłę i potengę państwa socjalistycznego. Nie było tutaj miejsca na piękno i elegancję, ale na pewno było miejsce na przeskalowanie, symetrię, oraz stosowanie wielu rozmaitych elementów zdobniczych: attyki, kolumnady, pilastry wysokie partery, które nadają bryle charakter.

Ceny, jeżeli chodzi o restauracje podobne do tych w Polsce. W sklepach taniej, łatwo można było wypłacić gotówkę w bankomacie, a w niektórych restauracjach można było płacić kartą.

Oprócz wspomnianego monumentalizmu postsowieckiego, wrażenie robią kaskady w Erywaniu. Niestety, jak zobaczycie zaraz na zdjęciach są one niedokończone, i zapewne nigdy ich budowa nie zostanie zrealizowana do końca. Pierwsza koncepcja i w sumie projekt Kaskad opracował żyjący w latach 1878-1936 architekt Aleksandr Tamanian, który zaproponował opadające ku miastu ogrody, mające być miejscem odpoczynku. Pomysł ten jednak aż do 1970 roku był zapomnianym. Reaktywował go Dżima Torosian, który wbogacił go o sieć sal i dziedzińców, a także ruchome schody. Na samym końcu możemy zobaczyć pomnik – jest to monument dla uczczenia 50-lecia radzieckiej Armenii.

Jak w każdej republice byłego ZSRR nie mogło również zabraknąć pomnika Matki Narodu. W Parku Zwycięstwa znajduje się Matka Armenii, dumnie stojąca, wpatrująca się w swój naród trzymając potężny miecz w rękach.

Garni i klasztor Monastyr Geghard

Kolejny dzień to były dwa cele, które wspomniane zostały już w nagłówku. Droga do tych miejsc odkryła prawdziwy obraz Armenii i jednoczneśnie piękne i bogate centrum zamieniła w biedę i dziurawe drogi.

Do Garni i klasztor Monastyr Geghard udaliśmy się wpierw marszrutką, która zostawiła nas niedaleko tego pierwszego. Erywań charakteryzuje się tym, że nie ma tutaj centralnego dworca, pojazdy wyruszają z różnych parkingów, placów, zatoczek, a następnie udają się dalej. Dla mniej zorientowanych turystów może być to prawdziwe wyzwanie, zwłaszcza, jeżeli na drodze stanie im jeszcze bariera językowa. Na szczęście w naszym przypadku – dogadaliśmy się po rosyjsku i znależliśmy odpowiednie miejsce wyjazdowe. Był to parking przy targowisku, a z centrum dostaliśmy się autobusem. Marszrutka była mała, a kiedy wsiadaliśmy, to jedyne miejsca jakie mieliśmy dostępne, to… stojące, w pełnym tłoku, w niskim busiku. I tak jakieś 30-40 minut jechaliśmy.

Dotarliśmy do pierwszego punktu, czyli Garni. Obiekt jest jedyny na terytorium Armenii zachowany budynek klasyczny. Najpowszechniejszy jest pogląd, że jest świątynią wybudowaną w I wieku n.e. ku czci Mitry, czyli bóstwa słońca.

Ale tutaj, będąc w drodze, pierwsze co się rzuciło mi w oczy, to okolica. Biedne, stare domy, w sklepie, gdzie kupowaliśmy lokalne przekąski – bardzo tani, ciastka własnej roboty, wyrabiane na miejscu, w dość mało higienicznych warunkach, jak na standardy porównywane do Polski, ale też koszt ciastka, czy jakiejś innego wypieku (pamiętam do dziś jakie one były tłuściutkie i opite olejem) dość niskie (kilkadziesiąt groszy).

Jednak dopiero dalej poznaliśmy inne historie. Chcąc udać się do klasztoru Monastyr Geghard podjechał do nas człowiek, oferując usługę podwózki. Miał starą czerwoną ładę, po negocjacjach zgodziliśmy się, aby nas tam podwiózł, za około 25 zł (w przeliczeniu z AMD). W trakcie podróży, kiedy stanęliśmy przy sklepie, jego auto nie chciało odpalić, zreszą pozostawiało ono wiele do życzenia, samochód był stary i widać było odciśniętą na nim piętę czasu. Owy człowiek znał jednak polski język, co umożliwiło nam swobodną konwersację.

Opowiedział nam jak żyje się w Armenii, i jakie warunki tutaj obowiązują. On sam za czasów warszawskiego stadionu sprzedawał tam papierosy, później, kiedy nastąpiła już liwkiwdacja miejsca przeniósł się do Olsztyna, a następnie wrócił do żony do kraju. Ona aktualnie chorowała, jak wspomniał służba zdrowia – praktycznie nie istnieje, przestażałe technologie, trudny dosjazd do szpitala czy lekarza uniemożliwia prawidłowe leczenie. Świadczenie emerytalne w wysokości 80 USD nie wystarcza praktycznie na nic, stąd on jeździ i dorabia na takich podwózkach jak nasza. Obraz można powiedzieć – całkowicie odmienny niż pierwsze wrażenie. Jeżeli chodzi o okres, to w zasadzie byliśmy jednymi z niewielu, którzy zapewne z jego usługi skorzystali. Stąd można było odczuć trochę takiej chytrości, niemniej jednak nie ma co się dziwić, każdy chciałby w takich warunkach uciułać dla siebie coś więcej.

Dojechaliśmy do klasztoru, temperatura na zewnątrz około 4 stopni, wiał wiatr, i raczej było mało przyjemnie, pierwsza rzecz, jaka rzuciła mi się w oczy, to pełno starszych kobiet, które stały na tym zimnie pod klasztorem i handlowały ręcznie robionymi słodyczami oraz chlebem – skrzętnie spakowanym w ścierki, aby nie wysechł. Kiedy tylko się zbliżyliśmy, każda z kilkunastu babć, które tam stały próbowała nas przekonać do choć jednego zakupu. Obraz straszny i poruszający, czy chciałbym takie życie mieć? Obrazy te do dziś nie wyszły mi z głowy. Poruszyły mnie one do samego dna, i myślałem o nich jeszcze przez wiele dni. Te dwie sytuacje pokazały mi, jak żyje się w biedzie. Kiedyś myślałem, że na wsi w Polsce, w roku 1998 – 2004 była bieda, bo samemu się tego doświadczyło, ale tak na prawdę każdy miał co do garnka włożyć, tam natomiast Ci ludzie nie mają kompletnie nic. Straszny obraz przepełniony smutkiem. Zastanawiam się czasami, co z tymi ludźmi się działo później…

Wieczorem wróciliśmy do Erywania, i w zasadzie to był ostatni punkt na bieżący dzień. Niestety mój znajomy się w nocy rozchorował, i jedynyne co mogłem zrobić, to się nim zająć. Ograniczenia związane z językiem,  niechęć do podróży samemu, a także stan zdrowia znajomego uniemożliwiły mi jakikolwiek dalszy wyjazd. Tak więc nie udało się nam zobaczyć jeziora Sevan. Na szczęście znajomy wyszedł z prawdopodobnie silnego przeziębienia, lub grypy spowodowanego prawdopodobnie tym, ze w Gruzji w jednym hotelu nie mieliśmy ogrzewania, więc spało się w dość chłodnej temperaturze. Do Gruzji wróciliśmy marszrutką.

 

 


Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *